wało się wskazywać, że tak było a nie inaczej. I Helena zaczęła coraz więcej nienawidzieć swą dawną przyjaciółkę. Patrząc na nią, jak zgorączkowana, wyperfumowana i wystrojona, biegła febrycznie w czerń i błoto ulicy, Helena doznała obrzydzenia do niej i do samej siebie. Przypomniała sobie, iż kilka lat temu i ona pędziła tak w szarugę i słotę po problematyczną rozkosz i zadowolenie zmysłów...
Żabusia, wyszedłszy z bramy, stanęła, chwilkę się zawahała i w tej chwili Helena w świetle latarni ujrzała, iż błękitne jej i tak naiwne zazwyczaj oczy patrzą na nią z wyrazem wściekłej nienawiści. Lecz wyraz ten był przelotną chwilą. Natychmiast słodkim i miłym a skrzeczącym głosikiem, Żabusia wyszczebiotała.
— Wezmę dryndę, namyśliłam się, pojadę do babci i zapytam się, może dziadzio, zamiast kapciuszka, będzie wolał co innego...
— Tak, tak! — przyświadczyła Helena — masz racyę, weź dryndę i pojedź do... babki.
Parsknęła nagle śmiechem.
— Strzeż się tylko — dodała — aby cię ta babcia nie wyprowadziła w pole, przypomnij sobie bajkę o czerwonym kapturku, czasem owe babcie przemieniają się w sentymentalno-romantycznych lowelasów...
I zdjęta nagłą wesołością, śmiać się zaczęła.
— Och, lowelas warszawski szyk, co!...
Żabusia nie odpowiadała ani słowa. Wzrokiem szukała dorożki. Stały teraz obie na placu św. Aleksandra. Helena spojrzała na tę czarną przestrzeń, na której w powodzi błota odbijały się światła latarń. Zdjęła ją trwoga, przezwyciężając wstręt uczepiła się ramienia Żabusi.
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/473
Ta strona została skorygowana.