— Dywagacye?... Nie... mnie się zdawało, że ten pan mówił rzeczy bardzo zajmujące!...
Chciała odrazu postawić się względem Żwana na stopie wyższości intelektualnej...
Żwan roześmiał się wesoło.
— Doskonale, w takim razie porozumie się pani prędko z Marszyckim, który będzie panią inicyował i nawracać będzie do... udoskonalenia. Tylko, zamiast nad brzegami Gangesu, zasiądzie na fotelu mego salonu. To nic nie szkodzi. Doktryna niewiele na tem straci!... Do widzenia, do jutra!...
— Do jutra! — powtórzyła Helena.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wyszedłszy na ulicę, Helena szła powoli i znów zaczęła z góry spoglądać na przechodniów.
To, czego pragnęła, do czego teraz w zdenerwowaniu swojem i w obrzydzeniu pesymistycznem powszednich czynności życia dążyła, zaczęło ją otaczać samo przez się.
Nadzwyczajność, cudowność, mediumizm, ciało astralne, siedem sfer — wszystko to wytwarzało dokoła niej bańkę mydlaną, w której kłębiły się lekkie białe mgły, zasłaniające przed jej choremi oczyma rzeczywistość istnienia.
Usiłowała pracować umysłowo. Chciała uporządkować w swojej pamięci to, co posłyszała przed chwilą. Lecz przychodziło jej to z trudnością...
Zdawało się jej, że kiedyś Hohe w jakimś artykule z powodu odczytu w sali muzealnej, pisał coś o ciałach astralnych i o niemożliwości ujrzenia ich przez osoby silnie materyą do spraw ziemskich przykute.
Lecz ton artykułu Hohego był jak zawsze szy-