umiała, jak zawsze, powrócić na wyżyny, na które nerwową siłą się wspięła.
Kryszna, Rama, Hermes — oddalali się już od niej, zasłonięci szpetną sylwetką Hohego, Żabusi i Raka...
Helena z rozpaczy zagryzła usta do krwi. To analizowanie swego stanu, spuścizna, jaką jej zostawił Siennicki, szarpało jej duszę.
Idąc ulicą, widziała wciąż przed sobą i coraz dokładniej światek obłudy, w którym była przed chwilą, mały światek, upstrzony nazwą rodziny, głośny echem srebrzystego śmiechu kobiety, szczebiotu dziecka, miodowych słówek kochanka, głupich serdeczności męża.
I z zaciśniętych ust Heleny wybiegły słowa:
— Potwory... potwory...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przez trzy dni Helena nie poszła do Żwana, lecz siedziała w domu owinięta szalem i wpatrzona w gorejący w piecu ogień.
Coraz więcej czuła goryczy na myśl, iż z duszy swej dobyła owe pielęgnowane tak troskliwie kwiaty i rzuciła je pełną garścią w bagno, przez które przeszła.
Wprawdzie kwiaty te powróciły do niej, lecz były już nadwiędłe i przestały zapachem swoim upajać, jak dawniej, Helenę.
Nareszcie — czwartego dnia popołudniu, Helena zadzwoniła do drzwi Żwana.
Otworzyła jej służąca i natychmiast uciekła do kuchni.
Helena w przedpokoju potknęła się o rozłożoną walizę podróżną.