biegały tak ironicznie, iż Helena nie miała odwagi przyznać się do stanu swej duszy.
— Cóż znowu — wyrzekła — cóż znowu!...
— Tem lepiej, tem lepiej! — śmiał się Szerkowski. — Ezoteryzm jest dobry, ale do pewnych granic. Potrzebny on jest teraz w poezyi, bo to jej nadaję pewien odcień melancholii i tęsknoty „au dela“. Posłuchaj tylko pani tej strofki jednego z przeklętych poetów, tych, którymi pan Hohe-Tański tak poniewiera i którym tak urąga.
I oparłszy się o krzesło, słodkim, harmonijnym głosem deklamować zaczął:
La lune s’attristait. Des seraphins en pleurs
Rêvant, l’archet aux doigts, dans le calme des fleurs
Vaporeuses, tiraient de mourantes violes
De blancs sanglots glissants sur l’azur des corolles.
Umilkł na chwilę.
Helena z rozkoszą wsłuchiwała się w harmonię tych słów.
— Niech pan powtórzy raz jeszcze! — prosiła.
Lecz w tej chwili Samana gwałtownie pięścią w stół uderzył.
— Maryśka! — zawołał.
Drzwi od kuchni się otworzyły. Sługa w różowym kaftaniku wpadła z impetem bomby.
— A czego?
— Daj mi jeszcze rumianku!...
— O jej!...
Porwała za filiżankę i uciekła.
Helena posmutniała.
Czar prysł.
Zbliżyła się do Samany i położyła przed nim zwitek papierów.