od śniegu, pocentkowany na czarno od ludzi. Przejeżdżając koło teatru, myśl Heleny powróciła znów do owej Baczkiewiczównej.
— Gdyby nawet — zaczęła znowu — Hohe był kochankiem Baczkiewiczównej, cóż to ciebie obchodzi? Zazdrość to rzecz zła i niemodna!... Qu’importe les trahisons, des lèvres que nous baisons, si ses lèvres sont jolies!... Rozumiem, że pragniesz mieć na wyłączne swe posiadanie kamienicę i nie chcesz pisać w hypotece „dom małżonków Świeżawskich“... ale miłość kobiety... inkluzywizm!... szaleństwo!... burżuazyjne pojęcia... niezgodne z rycerskiemi donżuanizmami... i artystycznemi dystylacyami miłości...
I przez zaciśnięte zęby znów nucić zaczęła:
Qu’importe les trahisons,
De lèvres que nous baisons...
Świeżawski uznał za stosowne odburknąć:
— Ja tam nie jestem artystą dystylatorem i mam właśnie owe burżuazyjne pragnienie inkluzywizmu.
— Bardzo niesłuszne — odparła Helena — skoro Baczkiewiczówna jest kochanką „takiego Hohego“, musi to czynić dla karyery... Powinieneś ją usprawiedliwić, zrozumieć i nie mieć jej tego za złe.
Rozmawiali w ten sposób spokojnie, jak dwoje ludzi zupełnie obcych, niezwiązanych niczem, nieżyczących sobie ani źle, ani dobrze i dających sobie rady w chwili przypadkowego spotkania i wejścia rozmowy na bardziej poufałe tory.
— Jeżeli ci to mówię — ciągnęła dalej Helena — to jedynie w twoim własnym interesie... Od kilku dni jesteś chmurny, kwaśny i wczoraj Szerkowski