— Otóż i Nowy Świat! — wyrzekła Helena — Wysiądź, bo ja dalej pojadę.
Świeżawski wysiadł powoli z sanek. Helena zebrała dokoła siebie fałdy sukni i otuliła się niedźwiedzią skórą.
— O której będziesz w domu? — spytał Świeżawski.
— Niewiem... niewiem — odrzuciła Helena — nie krępuj się... proszę cię!
Świeżawski wyciągnął rękę.
— Do widzenia!
Lecz ona udała, że tej wyciągniętej dłoni nie widzi.
— Do widzenia! — odparła, nie podając mu ręki.
Sanki ruszyły.
Skoro Helena znalazła się sama, uśmiech zniknął z jej ust ukarminowanych.
Kąciki jej ust opadły, postarzała się w jednej chwili o lat dziesięć i siedziała tak długo, zdając się nie widzieć przechodniów, którzy, odwracali za nią głowy, olśnieni brzękiem dzwonków, białością koni i tą wyprostowaną kobiecą postacią, chmurną, ironiczną i jakiejś dziwacznej pogardy pełną.
∗ ∗
∗ |
Od dwóch przeszło miesięcy Helena tonęła w rozkoszy ironii i symboliczno dekadenckich wierszy.
Ten wykwint analizy i harmonii, to zaledwie dotykanie strun wrażeniowych i równoczesne prawie pogrążanie całej istoty moralnej w rozpaczliwem zniechęceniu — zaczynało działać na nią w podobny