cikach moralnych i drwiła z miłości, którą „szałem zwierzęcym“ mieniła.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Leżąc tak na szezlągu i patrząc jak przez szyby wkradał się smutny poranek marcowy, przechodziła myślą to, co nazywała swoim katechizmem. Była z siebie zadowoloną a przynajmniej tak w siebie samą wmawiała. Zaczęła bowiem w tej chwili kilkakrotnie odczuwać wrażenie, jakby to ona kogoś prowadziła za rękę po długiej i stromej ścieżce, której kamienie kaleczyły jej stopy. Nie próbowała się jednak cofnąć, nie umiejąc i nie mogąc znaleść sobie innej drogi.
Zastukano do drzwi.
Helena porwała się z szezląga.
— Kto tam? — to ty? — niemożna! — zawołała gniewnie.
Lecz od drzwi wchodowych odezwał się głos:
— To ja... Drechner!
Helena żachnęła się niecierpliwie.
— Niech Drechner w sieni zaczeka.
Z po za drzwi doleciał głos dość pokorny.
— Kiedy żymno!...
Helena brwi zmarszczyła i drzwi nie otwierała. Nie mogła znieść Drechnera i jego widoku. Przez te trzy lata codziennie mały żydek, o wyłupiastych oczach, wsuwał się co rano a często i późnym wieczorem, oznajmiając swoje wejście cichym pokornym głosem:
— To ja, Drechner!
Świeżawski, zdjęty nagłą chęcią zrobienia fortuny, rozszerzył swe pieniężne manipulacye. Wypożyczał i skupował sumy, budował i odprzedawał domy, nie gardził nawet drobnemi pożyczkami. Codziennie odbywał narady z Drechnerem, narady,