parasolce, którą położyła w poprzek na kolanach, chciała w jakikolwiek sposób otrząsnąć się z tych żrących ją myśli. Spojrzała na kobietę, stojącą obok ławki i w tej właśnie chwili obwijającą flaszkę z mlekiem w małą czerwoną serwetkę.
Była to młoda, dwudziestokilkoletnia kobieta, ubrana bardzo skromnie lecz z pewną umiejętnością doboru barw i linij. Wyraz twarzy miała zmęczony ale pogodny i czoło, na które spadały wązkie kręcone pasma włosów białe i dosyć gładkie.
— Ciekawa jestem — myślała teraz Helena — ile ta kobieta ma lat... czy o wiele odemnie starsza?...
Przed jej oczami mignął teraz jej własny obraz ujrzany niedawno w lustrze, w salonie Żwana. Widziała się bladą, zmęczoną, z bruzdami zwieszającemu ku dołowi skórę policzków.
— O ile ona młodziej odemnie wygląda — zauważyła w duchu.
— Jest to jedna z tych kobiet, które liczą bieliznę do prania, cerują pończochy, chodzą w Aleje pod rękę z mężem i w niedzielę jedzą pieczeń cielęcą z kompotem z jabłek... spowiadają się, poszczą i śpią w czepkach...
I nagle w sercu Heleny zbudziła się wielka zazdrość za tem nędznem szczęściem, pełnem jednostajnego codziennie spełnianego obowiązku.
— Oh... gdybym ja nią była! — wołała rozpaczliwie w duszy. — Gdybym ja była taką żoną uczciwego człowieka i mogła troszczyć się o klucz od góry i o wymoczenie w occie sztufady... Lecz ja przeszłam całe piekło i byłam tą setką istot, które na mnie działały! Mój mąż!... Hohe!... Siennicki!... Samana!... Żwan!... Born!...
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/632
Ta strona została skorygowana.