Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/67

Ta strona została skorygowana.

Ciotka Julia siedziała w wysokim fotelu, obciągniętym kretonem, naprzeciw okna, z którego bił teraz na jej twarz nieśmiały promień marcowego słońca. Ręce jej, odziane w grube włóczkowe mitynki, z szaloną zręcznością zlepiały ściany atłasowej zielonej bombonierki i Helena śledziła teraz długą wężową linię złotej bordiurki, którą ciotka Julia zręcznie rozwijała. Na małym stoliku, obok fotela, leżały nożyczki, szczypczyki, kawałki trzciny, drzewa, atłasu, złotych gwoździków, mory, stała buteleczka gumy, spodek kleju, szklanka wody i kilka książek...
Po nad głową staruszki na małej półce ustawione rzędem, jak tęcza barw delikatnych, tak mieniły się w świetle bombonierki wykończone, eleganckie, pluszowe, atłasowe, wiązane wstążkami, przetykane kwiatami, motylami, wypchanemi kolibrami. Był to jeden jedyny ton weselszy w tej urzędowej i smutnej przestrzeni, zamkniętej szaremi ścianami ciasnego pokoju parterowego.
Ciotka Julia nie zmarszczyła nawet brwi, gdy promień słońca zajrzał jej w oczy. Twarz jej była ciągle gładką i różową, jak płatek kamelii. Pomimo lat ośmdziesięciu, miała wciąż cerę młodej dziewczyny. Szafirowe oczy spokojne, szeroko otwarte z po za okularów, mieniły się tylko chwilami barwą fioletu. Bez czepka, z białemi jak mleko włosami, przez które przeświecała różowa skóra, siedziała prosto w swym długim watowanym kaftanie i obracała w rękach kunsztowne cacko, mieniące się barwą spłowiałego szmaragdu.
Widząc, iż Helena milczy, stara kobieta znów mówić zaczęła.
— Powiedziałam ci, że zapominasz o swych obowiązkach... i wiem, co mówię. Jakkolwiek nie