Strona:Gabriela Zapolska - Fjoletowe pończochy.djvu/4

Ta strona została skorygowana.

ulicach. Stefan machinalnie skierował się w stronę kawiarni. Tam siadywali t. zw. »dekadenci«, krasnoludki nie duże wzrostem, lecz imponujące w mowie i projektach podboju świata.
Panowie ci przeważnie nie zrobili jeszcze nic ani dla literatury, ani dla sztuki, z wyjątkiem kilku ludzi rzeczywistego talentu i pracy.
Ale natomiast, pili masę kawy, wydymali wzgardliwie usta i nauczywszy się kilku nazwisk w mroku ciemności pogrążonych wielkości zagranicznych, spędzali dnie całe w kawiarni maltretując ludzi pracy, którzy mieli nieszczęście zabłąkać się w ich ustronie.
Dekadenci cieszyli się »straszną opinją« w Krakowie. Tu i owdzie bąkano coś o satanizmie, a częste »he! he!...« tych panów powiększały grozę, która nimbem dokoła nich rosła.
Stefan nie mógł jako solidny człowiek i adwokat trzeźwy a mający piękne stanowisko, łączyć się z tą błędno gwieździstą gromadą. Niemniej jednak ciągnęło go coś do nich jak pijaka do wódki. Szedł mimo kawiarni, zwolnił kroku i myślał zaprenumerować Jugend i Revue blanche, o której dużo słyszał choć po francusku nie umiał.
— Stanowczo mam duszę artystyczną — myślał — mogłem zostać artystą... szkoda!
Przypomniał sobie, że w dzieciństwie wcale pięknie rysował — kto wie, do czego byłbym doszedł.
W każdym filistrze uśpiony artysta szamotał się teraz w nim i gniewał na praktycznego człowieka, który mu milczeć i spać kazał. Wydostał się na ulicę Mikołajską. W szarzejącym zmroku duży afisz uderzył jego oczy. Jakaś kobieta podnosiła wysoko rękę trzymając w niej kieliszek. Tło afisza było szarawo żółte a ramię kobiety owinięte szczelnie w fjoletową tkaninę. I linja ta brutalnie a tryumfalnie jak wąż barwny przecinała afisz na dwie części.
Stefan wpatrywał się w tę barwę, która przypominała mu secessję, Wiedeń i pannę o rudych lokach. Aż biła energja, potęga i siła od tego afisza i ciągnęła jakby nagle jakiś wspaniały olbrzymi kwiat wykwitł na szarzyźnie spłukanego deszczem muru zwyczajnej krakowskiej kamienicy. Stefan stał chwilę wpatrzony w tę linję i z żalem oderwał od niej oczy. Zdawało mu się, że czuje jakąś nerwową ulgę patrząc tak na ten przepyszny i szczery fjolet. Gdy oczy przeniósł na trotuar, na którym deszcz roztaczał bezbarwne krążki, zdało mu się, że znikło chwilowe słońce z jego oczów.
Lecz — nagle doznał olśnienia.
Przed sobą dojrzał nie jedną, ale dwie takie fjoletowe smugi — o linjach doskonalszych, delikatnych — o barwie jakby mieniącej się jeszcze błyskami srebra.
Jakaś kobieta uniósłszy suknię szła szybko, a raczej biegła, zakrywszy się szczelnie parasolem. I to jej nogi, odziane w fjoletowe jedwabne pończochy i angielskie wycięte trzewiki mignęły przed oczyma Stefana. Kolor pończoch był ten sam jak na afiszu — secessyjny, wspaniały, estetyczny, modern. Szaro żółty ton trotuaru nadawał się