znanych jej namiętności i pragnień, wstał i zadzwonił kuflem o spodek.
— Zahlkelner!...
Do stolika przypadł kelner, zgarnął pieniądze i podał mężczyźnie laskę.
Frania rozpaczliwie zacisnęła ręce pod narzutką. Kilka frendzelek dżetowych pękło z suchym trzaskiem.
Mężczyzna powoli, lawirując wśród stołów, odszedł, przekroczył ogrodzenie i znikł w ciemnej alei, gdzie, zamiast lampionów, przez gęste krzaki przedzierał się srebrny blask księżyca.
W oczach Frani równocześnie zgasły fosforyczne blaski, gorączka ustąpiła nagle chłodnemu spokojowi. Poprawiła kapelusz i wypiła resztę piwa. Zesznurowała usta i złożyła ręce w małdrzyk, siedziała tak gruba, nizka, zgarbiona w swej dżetowej pelerynce z „kokockim“ kwiatem na czubie kapelusza.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tego wieczoru, raz jeden jedyny i to przez krótką chwilę Frania lubiła muzykę, mężczyznę i światło księżyca!