koi w powodzi białego perkalu i tanich wstawek, czuła się tylko na chwilę uspokojoną, gdy zasiadła do obiadu. I tu jednak ścigała jeszcze męża nienawistnym wzrokiem, nazywając go „tabaczarzem, tyranem“, lub „przeklętym czechem“.
Marulka milczał, kulił siwą głowę w ramiona, rozumiejąc dobrze, zkąd pochodzi źródło wiecznej urazy tej kobiety, ciągle chmurnej, złej i jakby skrzywdzonej.
Ustępował we wszystkiem, nie dlatego, aby ją kochał obecnie, bo Marulka także kochać nie umiał, lecz dlatego, że przyzwyczaił się do niej, do jej dąsów, wymysłów, nienawiści i jej zimnego i zbuntowanego temperamentu.
∗ ∗
∗ |
Po obiedzie był festyn w Strzeleckim ogrodzie. Zieleń, kurz, stoliki z hrabiankami galicyjskiemi, sprzedającemi losy na loteryę, namioty z aktorkami w scenicznych sukniach, odświeżonych na tę uroczystość, panowie komitetowi, latający jak gromada szaleńców z jednego końca ogrodu na drugi dla niewiadomych przyczyn, trzy kapele wojskowe grające równocześnie, lub na przemiany fantazye z „Traviatty“ i „Carmeny“, lampiony poszarpane zanim jeszcze zmrok nastał, tłok ludzi koło stolików restauracyjnych, słońce wspaniałe, olbrzymie, boskie, po nad tą gromadą robaków, wijących się w śmiertelnych podrygach ambicyi, próżności, próżniactwa i miłości.
Po zasłanych jak śniegiem, biletami loteryjnemi alejach, szła wyprostowana Frania, trzymając się ramienia Marulki, który uroczysty, w długim surducie i nowym kapeluszu, starał się swe ogromne stopy zastosować do drobnych kroków żony.
Frania miała na sobie szarą jedwabną suknię, narzutkę okrytą dżetem, kapelusz koronkowy z żółtym kwiatem i koronkowemi „brydami“. Ten żółty kwiat niepokoił ją. Zdawało się jej, że jest „krzyczący“, nieprzyzwoity...