Strona:Gabriela Zapolska - Głowa.djvu/2

Ta strona została uwierzytelniona.

jąca miała dla niego zimne talerze i obojętną minę istoty, nie liczącej już na jakiekolwiek zyski. W atmosferze węgla, tłustego błota i smarzonych na ulicy kartofli, zestarzał się prędko, dysząc życiem tysięcy, śpiesząc się wiecznie do tej uczty, która się rozlatuje codziennie w okruchy złocone na cztery wiatry, jak burze, pożądań pełne. Czasem wieczorem zaglądał do kawiarni i grał w szachy, ostrożnie, z dziwnym niesmakiem i pustką w sercu. Ciągle teraz chodził jak zbłąkany, wół w jarzmie, koń w deptaku, bez żywej duszy do której mógłby uśmiechnąć się na chwilę. Miał w sobie ciągły głód moralny — żądanie czegoś „swego“ — tego serdecznego „swego“, którego za złoto nie kupić, chlebem nie przywabić. Próbował miłostek, wiązał je subtelnie, delikatnie, lecz te dziewczyny zgarbione od szycia w swych trykotowych jersejach, lub na rudo pomalowane smutne filles de joie, opuszczały go szybko, znudzone bezustannym smutkiem i tęsknotą, jaka szła z nim, za nim i była w nim ciągle dniem i nocą. I pozostawał znów sam starzejąc się szybko, z twarzą przybierającą maskę parjasa społecznego, wyklętego z koła roskoszy i światła, z ramionami, pochylonemi jakby pod wpływem niewidzialnego ciężaru.
Koledzy biurowi, banalni o pospolitych rysach, zgniecionych głowach, za krótkich spodniach i parasolach z wełny, szydzili zeń i nazywali „rigolo“.
Z naturą swą mistyczną, tęskną, chwilami zapalną, wpadł w błoto Paryża i pozostał w niem.
Czuł już, że pozostanie sam, do śmierci wśród tłumu, z którym nic go nie wiązało, którego nerwowe absyntem podbudzone wyskoki rwały w nim duszę subtelnego melancholika na strzępy i który przechodził obok niego w ciągłych podrygach fikcyjnej wesołości, jak tańczą liście jesienne, z suchych gałęzi podmuchem wiatru rwane.
Nie było pomiędzy nim i tymi ludźmi nic wspólnego, bo nawet absynt połykany weselił