ich jak stado warjatów, jemu w płaczliwym kurczu gardło i serce dławił.
Codzień tak szedł do biura i przez ulicę Victor Massé — zsuwał się stromą ścieżką na wielkie Bulwary.
Znał dobrze wszystkie sklepy, wystawy, kraty rzeźników i kosze przekupek, w których wzdłuż trotuarów srebrzyły się ryby lub żółciły chorobliwym blaskiem pęki jaskrów obok aksamitu parmeńskich fijołków.
Codzień mijały go te same postacie galerników, do niego podobnych, palta wytarte i cylindry od prasowania zrudziałe. Codzień szedł ten sam bataljon szwaczek i magazynierek, armja smutna o fryzowanych grzywkach, które wiatr rozwiewał z brutalnością fatalną.
Naprzeciw kawiarni Czarnego Kota, całej obrosłej winem, z pośród którego w apoteozie złotych promieni ciemnieje zwierzę o błyszczących oczach, dostrzegł pewnego wiosennego ranka, pomiędzy gratami, rozstawionemi na ulicznej wystawie sklepu starożytności, trupią głowę.
W majowem słońcu, tuż obok białej jak śnieg Venus Callipyge i minjatury Ludwika XVI-go żółciła się straszna i tragiczna, śmiejąc się szczękami, w których brakowało kilku zębów, ze smutną bezczelnością żebrzącej kaleki.
Odwrócił się ze wstrętem.
Lecz spotykając ją tak codziennie nieruchomą i zagadkową, przyzwyczaił się do jej widoku. Powoli zaczął jej oczami szukać, była to jego znajoma, która nie podsuwała mu się pod oczy z szyderczym śmiechem, jak jasnowłose szwaczki, brzęczące nożyczkami u pasa.
Milcząca, cicha, czekała na niego w otoczeniu jaskrawych lub spłowiałych rupieci, zawsze jednakowo roześmiana, smutnie harmonijna, jak akord żałobnej pieśni z pod krepy żałobnej płynący.
Nasz znajomy był gorącym mistykiem, jak każdy człowiek samotny wśród tłumu. Tajemnica śmierci ciągnęła go silniej niż każda inna.
Strona:Gabriela Zapolska - Głowa.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.