Pamiętał wiecznie uśmiech sfinksa na martwych ustach matki. Miał go zawsze w sobie... Trupia głowa, czekająca nań u brokantera, miała wiele podobieństwa w uśmiechu swych szczęk, drutem zardzewiałym złatanych...
W wieczorach samotnych, jakie spędzał w swym pokoiku u podnóża Montmartre, często wracał myślą do tej głowy, którą jutro ujrzy znów sterczącą jak drogowskaz na ścieżce jego banalnej Kalwarji. Kto ona była, ta reszta człowieka?
Mężczyzna? Kobieta? — Skąd się wzięła pomiędzy stosem wachlarzy, miniatur, bronzów i nagich posągów? Jaka ręka rzuciła ją tam, na sprzedaż uliczną, szczerzącą zęby do amatora kupca, doskonale spreparowaną, oczyszczoną i lśniącą, a całą od starości rudo-żółtą? Czy była to głowa ginącego bezdomnie nędzarza wśród ścian szpitalnych jasnych i nagich? Czy mózg ten miał myśli piękniejsze, porywy do słońca, do prawdy, do miłości miljonów, czy kochał, czuł, rozumiał, badał, czy drżał przed trwogą śmiertelnego zaniku?
Nie miał-że ten człowiek nigdy, nikogo, ktoby się o jego stygnące szczątki upomniał, w trumnę włożył, całunem owinął? — Czy było to ciało robocze, wyzyskiwane nawet po za grobem bez mogiły, bez domu, rzucone na pastwę dżdżu i chłodu i na obojętne spojrzenie przechodniów?
Powoli w umysł jego weszła chęć silna, gorąca dotknięcia się tej głowy, przyjrzenia się jej bliżej. Widział ją ciągle i wieczorami przechodził umyślnie przez ulicę Victor Massé, aby spojrzeć na wystawę sklepu brokantera.
Przez otwarte szeroko okno kawiarni Czarnego Kota widać było jasno oświetlone wnętrze izby, w której silnie rysowały się postacie pijących gości.
Rude czuby kobiet płonęły iskierkami świateł, egrety kapeluszy drżały jak snopy djamentów. Muzyka cygańska nerwowa, drażniąca, wyrzucała kaskadę walców w ciemną przestrzeń ulicy. Dorożki, karety zajżdżały jedna
Strona:Gabriela Zapolska - Głowa.djvu/4
Ta strona została uwierzytelniona.