Strona:Gabriela Zapolska - Geneza powieści.djvu/2

Ta strona została skorygowana.

gromadziły się powoli rozpierzchłe jakby promienie myśli. A to uczucie, które czepia się baldachimów świerkowych, lub kinkietów balowych sal — czepia się i wsuwa w dusze rozmarzone, w ciało podniecone kuracją, w nerwy porwane życiem nienormalnem jakby w takt jakiegoś dziwnego tańca egzotycznego?
Co się dzieje później? Gdzie giną i rozpływają się w jakiej nicości te pary, snujące się nocami ksieżycowemi po Michasiowej, idące poetycznie do „Matki Boskiej“, płynące na bliźniaczych łodziach zielenią Dunajca, ginące w mgłach kłębiących się po Jaszczurówce?
Czy ta miłość ich pełna gracji i ślicznych gestów, póz — trwa dalej? czy rozwija się w namiętność? I kilkakrotnie udało mi się doścignąć losów takiej pary. Przyszłość tego, co trwało cały sezon?
Ach! kilka listów.
Później — kilka pocztówek starannie dobieranych, zakreślonych makiem.
Dalej — kilka pocztówek, mniej starannie dobranych.
I coraz więcej pustego papieru.
Potem — tylko — „pozdrowienie“...
I wreszcie nic... nic...
Po nocach mgławych, po spojrzeniach płonących, zamienianych na werandach kurhauzów...
Po wzajemnych kosztach na upięknianie się, więc białe buty i buciki, bluzki ażurowe i kamizelki fantazyjne, woalki tęczowe i prawdziwe panamy, pudry Iris i Idéal i czyste wody kolońskie...
Nic...
I po tych słowach, szeptanych tak cicho, cichutko — i po tych pocałunkach, rzucanych brzegami warg przez stół, i po tych nagłych huraganach uścisków...
Nic...
Tylko długi mężowi, i niechęć wielka, i czasem jeszcze tragedja smutna wiecznego kłamstwa, i taki dziwny Sfinks, snujący się po domu wśród innych dzieci...
To wszystko i nic więcej nie daje taka miłość, taka Sezonowa miłość.

· · · · · · · · · · · · · · · · ·