A potem, idąc ulicą, stawałam przed oknami mieszkań parterowych lub patrzyłam przez swoje okna w te, które wieczorem jaśniały naprzeciwko.
Przez koronkę tanich stor widać stół — tradycyjny krąg lampy i naokoło głowy pochylone, jasne plamy twarzy. To jest to wnętrze, pełne walk, wielkich dramatów, przeogromnych, bez jednego krzyku, bez łkania. To są całe świątynie poświęceń, bezpożytecznych rezygnacji, żalów bezłzawych, namiętności płonących żarem, które mają długie agonje, nim zapadną w ciemnię, gdzie żyje się... wspomnieniem.
I za temi koronkowemi storami nie umieją odczuwać piękności smutku, lecz uczuwają gorycz, nie potrafią zrozumieć rozkoszy w zawodach, bo wolą żyć w kłamstwie, aby tylko zawodu nie doznać. Lecz przychodzi on nieubłagany, przychodzi w swoim czasie i bije okrutnie żelazną dłonią w pochylone smutno głowy drobnych egzystencji, które potrafią być jedynie małemi, nie wiedząc, jaką siłę Piękna i Wielkości mają w sobie samych.
I tu więdną kwiaty dziecięcej młodości.
Więdną jak chabry, zebrane ze słonecznych łanów zbożowych, a postawione w słoiku w kącie suteryny, gdzie dogorywa suchotnicza szwaczka.
Te dzieci o pochyłych, wypukłych plecach, te urzędnicze dzieci, które słyszą codzień upomnienia, aby nie rosły zbyt prędko, bo niema za co sprawić szynelu lub mundurka. Te dzieci są dzień po dniu, wolno, okrutnie, strasznie na pogrzebie swej własnej duszy, która pragnie iść w krainę słońca, a zstępuje żałobnie w przepaść, gdzie niema uśmiechu, upojeń, rozanielenia młodzieńczych dni.
Za taką koronkową storą żyje Pita...
Ja ją widzę oczyma swej duszy, ja na nią patrzę...
Ja widzę poza nią widmo trumny jej duszy.
Trumny jej dziewczęcej, wdzięcznej duszy...
Dlatego piszę... „Córkę Tuśki“.