Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

tu niepodzielnie, snując się jak mara po tych kątach, pełnych jeszcze wspomnień i jej szeptów tajemniczych.
Hrabia usiadł przy małem różanem biureczku i oparł czoło na dłoniach. Tuż obok siebie miał biały posąg Wenery — przed sobą słynne zwierciadło. Ono jedno tylko czerniło się wielką ciemną plamą wśród tła różowego. I był to smutny grobowiec ten ołtarz zamknięty, wśród cieni którego mieniły się twarze istot, bezmyślnie oddających swe serca i usta w chwilowem upojeniu, lub w ciekawości nerwowej. Hrabia siedział wciąż pogrążony w myślach. Zwykły, szablonowy uśmiech, który, zda się, przyległ do jego twarzy znikł i ustąpił miejsca bolesnemu rozdrażnieniu. Ręce kurczowo cisnęły skronie, siatka zmarszczek wystąpiła dokoła ócz przymkniętych. W tej chwili był to starzec, znękany jakąś walką wewnętrzną, czemś, co mu duszę rwało na strzępy, a w mózg ostrze sztyletu wbijało. Różowe światło wpadało przez koronkowe zasłony i rysowało morowe desenie na siwych jego włosach i pochylonym karku. On nie czuł tych pocałunków słonecznych, cały smutny, drżący, zgorączkowany. We wnętrzu jego duszy wrzała straszna, potworna burza — i niktby był nie poznał „kochanego hrabiego“ w tej masce, kurczącej się pod wpływem jakiegoś rozpaczliwego po-