Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

Srebrne ściany zwierciadeł zamigotały różowym blaskiem. Dokoła ram zaczepione kilkadziesiąt fotogrofij kobiecych zabłysnęło nagle w świetle poranka. A były one równie czcze, banalne, zimne, jak listy spalone przed chwilą. Te ciemne lub jasne oczy miały jeden wyraz kokieterji, jakby pieczęć wyciśniętą przez demona zniszczenia. Usta wpólotwarte, zmysłowe, chciwe dostatków i pieszczot, uśmiechały się na widok zmienionej twarzy hrabiego, jego zmarszczek, jego włosów siwych i tej... mizernej paczki banknotów, tak nędznej, tak smutnej w swem ubóstwie. I żadna z nich nie miała litości nad tym człowiekiem, który teraz w blaskach porannego słońca stał przed niemi nieszczęśliwy, zgnębiony, zrujnowany i łamiąc ręce, powtarzał: — „jam dał wam wszystko, a dziś jestem sam! sam!... i gdzież wy jesteście, upiory, które wyssałyście mi serce, rozum, majątek i w zamian nie zostawiłyście nic, oprócz tej garstki wspomnień gorzkich, smutku i opuszczenia?...“
Drżącą ręką wyrwał z ram lustra wszystkie fotografie, drąc je na szmaty i szybko rzuciłe resztki do płonącego ogniska. Lecz one płonąć nie chciały, tak jak te żmije, które cięte na sztuki żyją i łączą się z sobą. Zrozpaczony, z oczyma krwią nabiegłemi, klęczał hrabia obok kominka, posuwając rękami podarte kawałki — nie zważając na ból, chcąc