Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

tylko czemprędziej zamienić także w popiół te martwe twarze kobiece.
Lecz gdy się podniósł — zmęczony, z oczyma obłąkanemi, z twarzą nabrzękłą, spotkał się nagle z uśmiechem marmurowej Wenery, wznoszącej się na swej podstawie, jak uosobienie tryumfu wiecznej kobiecości.
Rzucił się ku niej jak szalony, chcąc zetrzeć na proch to wcielenie piękności kobiecej, ale siły go opuściły. Uczuł się bezsilnym wobec tej wszechpotężnej istoty, która przeszła przez jego życie jak orkan wściekły, zabierając mu wszystko, a nie dając w zamian... nic.
Napróżno spalił listy i fotografie — one żyły, żyły w falach pluszu, w ramach pasteli, szeptały, chichotały się a tupot ich bosych nóżek dolatywał ze źle przymkniętych drzwi sypialnego pokoju. Przyszły teraz wszystkie śmiać się z jego ruiny, z nieszczęścia, w jakie go pogrążyły...
On zamknął oczy i oddychał ciężko, a dwie łzy spływały wolno po wyschłych policzkach.

∗                    ∗

— „Na mój pogrzeb!“
Hrabia położył pióro i otarł zroszone polem czoło. Poczem owinął paczkę banknotów w świeżo napisaną kartkę i z głębi biurka wydobył maluchne, hermetycznie zamknięte,