Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

rozwartemi źrenicami wpatrzony w przestrzeń, konał już przed zażyciem trucizny, konał moralnie, płacąc męką piekielną za rozkosz udaną, za uścisk wszeteczny, który mu miał zastąpić wszystko w godzinę śmierci.
A przed nim, w szybie zwierciadlanej, bieliła się Wenus, jakby statua na jego grobowcu. On z rozpaczą i wstrętem pragnął odwrócić oczy od tego widziadła, w które patrzył życie całe i czcił jak bóstwo... I straszny, rozpaczliwy krzyk wydarł się z jego piersi... posąg Afrodyty śmiał się — śmiał się z niego, gdy on w tej chwili konał, rwąc swe ciało z bólu i rozpaczy. Szybko, jak błyskawica, otworzył hrabia szklane pudełeczko, drżącemi, skrwawionemi palcami schwycił okruszynę proszku i podniósł go do ust skrzywionych kurczowo. Chwila jeszcze — jedna chwila tylko, a ciało hrabiego, nawpół martwe, osunęło się na różowy plusz fotelu...

∗                    ∗

— Nie skonał jednak.
Leżał tak jeszcze długo, godzinę całą, zesztywniały, zlany potem, z twarzą kurczowo ściągniętą. Powoli wszystko w nim zastygło i czuł dobrze ten straszny chłód śmierci, który mu od nóg do serca wstępował. Nie mógł się poruszyć, nie mógł wołać pomocy. Chrapliwe tylko rzężenie wyrywało mu się