z gardła, głos zwierzęcia walczącego ze śmiercią. Oczy w jeden punkt wpatrzone, utkwione w odbicie białej, wielkiej kobiety, bezczelnej w swej nagości, zastygały także, szkląc się jak oczy trupa — ona, tryumfująca, doskonale piękna, jak anioł śmierci, śmiała się do tego zastygającego ciała i żółtych róż, które kąpały swe liście w powodzi promieni słonecznych.
I trwało długą chwilę to konanie człowieka, który kładł się dobrowolnie w mogiłę — aż chrapliwe rzężenie przeszło w cichsze, coraz powolniejsze westchnienia i wreszcie wszystko zamilkło w tej różowej komnacie, gdzie kobieta rozpostarła panowanie swoje. Tylko trup samobójcy, jak czarna plama, psuł harmonię tego buduaru; tylko nędzna paczka banknotów, nosząca na swym grzbiecie napis: „na mój pogrzeb“ dziwnie odbijała od przepychu tych ścian, zasłon koronkowych i kwiatów!
Była to wielka grobowa kaplica, którą wzniósł sobie powoli ten człowiek martwy, pokrwawiony, z twarzą rozpaczliwie skurczoną, z pianą na zsiniałych wargach, a na straży tego grobowca stał ów posąg biały, nagi, uśmiechnięty i jak sfinks w przestrzeń tajemniczo zapatrzony...