Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/115

Ta strona została skorygowana.



Późno już było, gdy Józef wszedł do przedpokoju, w którym drzemali jego koledzy.
Trzeba pogasić światła — wyrzekł wpół-sennym głosem — dziś już nikt nie przyjdzie. Psie czasy!...
I urwał, potrząsając wypomadowaną głową.
Był to mały, chudy chłopak, młody jeszcze, a już zniszczony. Twarz jego wyżółkła i znędzniała wyglądała jak poplamiona serweta, którą trzymał pod pachą. W atmosferze tłuszczu, który syczał w kuchni, zamiast się zakonserwować, zwiądł i skurczył się jak pieczarka. Był brzydki, lecz stali goście woleli jego usługę, aniżeli innych kelnerów. Chodził tak cicho koło stołu, zmieniał talerze zręcznie, oszukiwał w rachunku niewidocznie, a złapany uśmiechał się tak poczciwie, że trudno mu było nie wybaczyć tego drobnego oszustwa.
Przytem umiał w porę znikać i pukał do drzwi długo i donośnie. Stali goście umieli to cenić i dlatego lubili Józefa. Czy Józef ich lubił, to znów było pytanie. Zawsze jakiś smutny, zamyślony, jakby coś „sumował“.