kiem zwierzęcym osunęła się na podłogę wołając:
— Mańka! Moja Mańka!
∗ ∗
∗ |
Od tego czasu upłynęło sporo dni, sporo nocy, ba! Nawet miesięcy. Przeszło lato, brzydkie, słotne i nastała piękna jesień. Józef nie mówił już nigdy o Mańce, przestał oszukiwać gości, tylko senny był zawsze i smutny. On wiedział dobrze, gdzie szukać tej dziewczyny, ale iść tam do niej nie chciał. Nie przez to, by jej więcej nie kochał; o! Nie! — ale bał się jej. Mogła go kopnąć nogą i powiedzieć: — „idjoto!“ boć teraz go nie potrzebowała pewnie wcale. Sukienka kaszmirowa musiała jej przynieść szczęście, teraz już bosa i obdarta nie słania się po trotuarach ulicznych. Mówili mu, że jest sklepową w jakiejś owocarni i że z „panami“ po alejach jeździ. Widział ją niejeden, jak śmiała się, potrząsając makami na kapeluszu; a on Józef, nie widział jej wcale i tylko słuchał, gdy oni w kuchni mówili. Palił przytem coraz więcej papierosów, aż chodził jak senny, a twarz uwędziła się w dymie i zęby pożółkły jak stare klawisze. Nie smakowały mu przecież teraz papierosy, choć kupował coraz inne gatunki, nawet niesklejane! Żadne porównać się nie mogły z temi, które Mańka mu w łóżku zwijała...