Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

— Pogasić światła! — wyrzekł zwolna i sam leniwie wyciągnął rękę, aby przykręcić kurek od gazu.
Nagle na opustoszałych schodach dał się słyszeć ruch jakiś.
Goście idą!
Prędko wyprostował swą zgarbioną postać i machinalnie obciągnął pomarszczone poły fraka. Gdy goście weszli do przedpokoju, on już stał wyciągnięty, ze serwetą przerzuconą przez ramię, błyszcząc w świetle gazu talmigoldową dewizką i upomadowaną głową. W przedpokoju zrobiło się nagle gwarno i wesoło.
Kobiece spódniczki zaszeleściały, cienkie głosy dziewcząt mieszały się do rozmowy mężczyzn.
Józef stał pomiędzy niemi spokojny, niewzruszony, jakby ta cała wesołość uliczna, przyniesiona w fałdach paletotów i dolmanów, nie obchodziła go wcale. Nie patrząc prawie na nikogo, zapytał:
— Z fortepianem?
Comment? — wrzasnęła nagle jedna z dam, przeciągając na końcowej sgłosce.
— Pyta się czy z fortepianem! — powtórzył mały, wychudły, jegomość z przymrużonemi oczami.
Naturellement! — ryknęła ta sama dziewczyna, skrzypiąc przeraźliwie bucikami.