Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/123

Ta strona została skorygowana.

— Idjota! — zawołała druga, odwrócona tyłem do Józefa i zdejmująca z głowy długą, koronkowy chustkę.
Na dźwięk tego głosu, zwłaszcza na intonację, z jaką słowo: „idjota“ zostało wyrzucone, drgnął kelner i świeca, którą w tej chwili zapalał, wypadła mu z ręki.
Tak! To była ona! Mańka!... Ona sama! Nikt bowiem nie potrafi tak powiedzieć, jak ona: „idjota“ i poruszyć ramionami...
Zresztą odwróciła głowę; poznała go teraz, bo zmieszała się trochę i krok jeden cofnęła. Patrzą oboje na siebie, ale słowa wymówić nie mogą...
Wreszcie ona pierwsza wybucha śmiechem znanym, ostrym, przeciągłym — Józef aż pochyla głowę pod wpływem tego śmiechu.
— Cóż to? Dawna znajomość — pyta czerwony, tłusty, młodzieniec, w którego wmawiają podobieństwo do hrabiego G. i który gwoli tego podobieństwa wtłacza na głowę jasny cylinder i jeździ dorożką pierwszej klasy.
Mańka wzruszyła ramionami.
— Znajomość? — odpowiada — skąd znowu? To dawny lokaj moich rodziców...
I szeleszcząc sukienką, wchodzi pierwsza do gabinetu, w którym drugi kelner kończy zapalać płomienie gazowe.
Reszta towarzystwa wtłacza się za nią.