Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

Młodzież pełna adoracji przed wykwintnym dowcipem tych dam, wlewa sobie w gardło szklanki wina, śmiejąc się z wyuzdania, jakie panuje dookoła. Jest coś wstrząsającego w tym strasznym śmiechu, jaki napełnia ciasne ściany gabinetu. Tak śmieją się w szpitalach obłąkanych, na salach tak zwanych ogólnych. Taki śmiech, to jęk zamierającej duszy.
I tu może w tej ciasnej przestrzeni konały dusze młodych i zdrowych ludzi, rozrzucających swe siły, jak szklanki, widelce i kieliszki zalegające poplamiony obrus. Bezmyślna paplanina głupich dziewcząt, szelest ich spódnic, woń porozplatanych warkoczy mieszały się ze zapachem potraw i porozlewanego wina... Przez szyby świt zaglądał, kładąc bladawe plamy na rozognione czoła mężczyzn, kobietom zaś żółte tony na zniszczone przedwcześnie twarze.
Były wstrętne w oświetleniu dziennem te zgrzybiałe dziewczęta z piętnem rozpusty we wykrzywionych twarzach i ze słownikiem szynkowni w ustach. Siedziały teraz na stole pomiędzy próżnemi butelkami i ogryzkami owoców, paląc papierosy i od czasu do czasu kopiąc nogą którego z mężczyzn.
Były one uosobieniem rozpusty gminnej, trywjalnej, która w kieliszku fałszywego szampana szczyt szczęścia widzi.