ciąga ręce ku śmiejącej się dziewczynie i pada na ziemię, wołając:
Mańka! Moja Mańka!
∗ ∗
∗ |
Siostra właściciela restauracji nie wiedziała, jakiemi słowami przeprosić „szanownych“ państwa za przykrą awanturę. Ależ — bo też wybrał sobie Józef chwilę do upicia się!... On, taki trzeźwy, punktualny, spokojny. Po raz pierwszy się to zdarza i prawdopodobnie ostatni. Wyrzucę go zaraz jutro skoro się wytrzeźwi, bo teraz leży jak kłoda w kuchni i coś bełkoce niewyraźnie.
„Szanowni państwo“ schodzą ze schodów, potrącając się i popychając wzajemnie. Szary poranek wpływa przez szyby i zagląda im pod czerwone i nabrzękłe powieki. Oni śmieją się ciągle, obdarzając niezbyt miłemi epitetami. Przenoszą rozbestwienie gabinetu na ciasne schody i z pod niezdrowego światła gazu wchodzą nie wytrzeźwieni w szare światło dzienne.
Jedna Mańka idzie cicho, otulając się w swój dolman. Jest jakaś przybita; młodzieniec, podobny do hrabiego, zbliża się do niej z umizgiem.
— Idź do djabła! — odpowiada dziewczyna, odtrącając go od siebie.