Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/145

Ta strona została skorygowana.

W błękitnawym blasku jest ładną, nawet bardzo ładną, choć drobne i chude członki okryła atłasową kołdrą. Co chwila otwiera leniwie oczy i spogląda na siedzącego koło stolika starca.
On schylony i drżący, wycina ze złotego papieru litery, układając je kolejno na leżącej przed nim wielkiej białej wstędze. Jest to wstęga do bukietu, stanowiącego część „owacji“, jaką jutrzejszej benefisantce wyprawi... publiczność. Złote litery rozsypują się co chwila po dywanie — starzec przyklęka i zbiera je, spoglądając z trwogą w stronę łóżka.
— A pamiętać — odzywa się współsenny głos dziewczyny, aby napis był tak, jak sobie życzę...
Dobrze, aniołku — odpowiada mężczyzna, zabierając się do wycinania wspaniałego „H“.
Napis już gotów.
— Hołd cnocie, talentowi i skromności! — sylabizuje stary, uszczęśliwiony ze swego arcydzieła.
— Gotowe! — woła nareszcie, kłaszcząc w dłonie z radością małego dziecka.
Dziewczyna, drzemiąca na dobre, roztwiera znów swe szare źrenice.
— A „cnota“ jest? — pyta, wyciągając wśród koronek i batystu.
— Jest, aniołku, jest!...