Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/150

Ta strona została skorygowana.

W porannem świetle słonecznem błyszczały smutnym zbytkiem nędzarzy.
Starsze kobiety poprawiały pomięte spódnice, szerokie, fiołkowe lub bronzowe — dostatnie, porządne. Druchny strzępiły falbanki tunik, które obciskały im zatłuszczonemi fałdami silne kontury bioder; panna młoda wygładzała powoli sztywny muślin ślubnej sukni.
Czyniła to jakby we śnie — wpatrzona cała w marmurową balustradę, okalającą przedsionek. Już-to wogóle Marcysia nie zachowywała się, jak na pannę młodą przystoi.
Od rana chmurzy się, jak środa na piątek, a przecież wszystko odbyło się po bożemu. Ksiądz ślub dał, nijakich przeszkód nie było — teraz Franciszek zadecydował, że należy się „frotografować“.
On wszystko robi wedle honoru i wie, co się należy, skoro galantny kawaler uczciwą dziewczynę za żonę pojmie.
Marcysia zgodziła się na wszystko.
Na ślub przystała, i na oczepiny, i na resztę, co przynależy, ale ta „frotografia“ to coś ją niepokoi i korci od samego rana.
Jeszcze drużba Antoś, który jest dobrze krotochwilny, a na gębie lepiej niż na harmonji wygrywa, straszy ją wciąż, mówiąc, że „frotograf“ ma rogi na głowie, bo jest z djabłem spokrewniony — i tę maszynę, przez