Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

— A giemby? — pyta jedna z druchen, ta, od której woda kolońską i mydło o dziesięć kroków pachnie.
Kośtalowa skrzywiła się cokolwiek.
— Phi!... Co od giemb, to tam niebardzo... Żeby nie suknia, tobym nie poznała, która ja, a który nieboszczyk... No, ale co suknia, to była bardzo uczciwie zrobiona!
Antek teraz śmieje się, przeglądając fotografje, stojące na stole. Zwłaszcza jakaś idealna blondynka, z oczyma wzniesionemi w niebo, pobudza go do wesołości.
— To ci ślipie wywróciła! — mówi, pakując ręce w kieszenie od palta.
— Może ją szlag trafił — dorzuca Franciszek, nie chcąc pozostać w tyle za przyjacielem.
Antek spogląda na pannę młodą.
— Pewnikiem, bo to przy frotografji często się trafia!...
Marcysia zasłania oczy welonem.
Jeszczeby tego brakowało, aby tu zamarła!
Drzwi ukryte za portjerą otwierają się z trzaskiem. W ramach z pluszu zjawia się żółta głowa poseura.
— Gabinet? Czy wizyt? — zapytuje, stając na jednej nodze, interesujący młodzieniec.
— Wizyt! — odpowiada Antek, pokazując cały rząd zębów; a gdy poseur znika poza