Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

firanką, on, cały promieniejący, zwraca się do towarzystwa.
— Cie go! Jaka lapidarna bestja! Wizyt? Wizyt? Pewnie wizyt! On mówi jak choroba, a ja mu cholerą w głowę... i schował się, jak w szopce...
Zbliżył się do Marcysi.
— Działa panna Marcysia? To szwagier djabelski: rogi ma i pazury także. Ojej!...
Jest przytem bardzo krotochwiiny, mruga znacząco i przekrzywia usta. Druchny aż kułakami zasłaniają usta, aby nie śmiać się głośno
Poprostu przez przyzwoitość, bo już się ośmielili wszyscy.
Nawet Kośtalowa próbuje przysiąść na aksamitnym pufie. Nogi ją bolą... mało się to w kościele i w zakrystji wystała! A poczęstunek!... Wiadomo, likiery zawsze w nogi idą.
To też cała czerwona pociąga ciągle szal na plecach.
— Rety, jak gorąco!...
Wszystkim twarze się świecą, a nawet pot kroplami płynie. Dziś spiekota nie na żarty, a tu, w tem zamknięciu, miasto chłodu, gorszy panuje upał, ot, jak w oranżerji. Hiacynty, porozstawiane po kątach, wydają ze siebie duszną, przenikliwą woń; zapuszczone portjery, firanki, nie dozwalają najmniejszego przewiewu.