Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

Poseur znikł właśnie z głową pod czarnym płatem sukiennym, okrywającym „maszynę...“
Nawpół obumarła z przestrachu Marcysia, spogląda na ten wielki, ciemny przedmiot, który tajemniczo, groźnie ku niej jednem wielkiem okiem błyska.
— O Jezu! To już po mnie!... myśli dziewczyna, czepiając się konwulsyjnie ręki Franciszka.
Welon, wianek, wszystkie oznaki dziewictwa przesunęły się jej na lewe ucho. Jest to fantastycznie, ale strój cały traci na wielkim spokoju, jaki winien cechować strój oblubienicy. Marcysia nie wie o tem — oszalała z trwogi, nieprzytomna, czuje, że łzy oczy jej zasłaniają.
— O matuchno! — myśli — czemużeś mnie na taki los porodziła!...
Tymczasem poseur wychyla swą głowę z wnętrza tajemniczego przyrządu.
— Obok jest buduarek — mówi zwykłą formułkę, — jeśli pani chce tualetę poprawić...
Urywa przerażony, wpatrując się w całą grupę ludzi, cisnących się u wejścia.
— A to poco? — pyta, przybierając odpowiednią pozę.
Antek występuje, gotując się do walki.
— Niby co? — pyta, rozwiewając palto.
— A ci wszyscy ludzie? odpowiada poseur.