Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/165

Ta strona została skorygowana.

Całe potoki światła spływają na parę nowożeńców, stojących po dwóch stronach urny, jak dwie woskowe figury.
Tylko Franciszek nabiera wielkiej pewności siebie — odsłania surdut w ten sposób, aby nowa niklowa dewizka uwidoczniła się jak najlepiej, i wysuwa prawą nogę z całym butem, lewy zaś, oszpecony „przyszczypką“, chowa poza kolumnę. Zuchwale spogląda dookoła, chcąc uwiecznić swoją „zatraconość“ — jest wyzywający, groźny, nieulękniony.
Tymczasem z małych drzwiczek, które, otwierając się, ukazywały poza sobą całą otchłań ciemności, rozjaśnionej zaledwie żółtawym płomykiem, wysunął się wysoki brunet, niezmiernie chudy i sentymentalny!
Był to właściciel zakładu.
Jednym rzutem oka objął grupę.
— Źle! — wyrzekł głosem konającego suchotnika — oni winni uplastycznić miłość...
Franciszek wysunął więcej prawą nogę naprzód, a Marcysia nerwowo uczepiła się kolumny.
Poseur tymczasem podskoczył jak piłka.
— Źle? Względem którego zarysu?
Właściciel zakładu machnął ręką.
— Względem całości!
— Nie wypukła się?
— Oberżnięta...
— Ode spodu?