Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

Poseur zmienił pozę i porwał się za głowę.
— Czego? Czego?
— Względem Marcysinej chusteczki — odpowiedziała Kośtalowa, — składając niski ukłon.
W ręku trzymała wykrochmaloną chusteczkę panny młodej.
— Kliszę popsuła! — jęknął brunet.
Kośtalowa obejrzała się dookoła.
— Jak Boga uwiebiam, nic nie ruchałam... jeno...
Dokończyć nie mogła, znalazła się bowiem za drzwiami.
I rozpoczęło się znów pozowanie, poprawianie, układanie.
Pod Marcysią nogi drżały, jak w febrze. Oczu roztworzyć wcale nie mogła.
Napróżno właściciel zakładu upominał ją, napróżno poseur żądał, a Franciszek rozkazywał, ona stała jak martwa, z powiekami zaciśniętemi kurczowo. Czuła, że jeśli powieki rozchyli, strumienie łez z poza nich popłyną. Nie napróżno ją w gardle tak dusi. Ona wie, co to znaczy...
Bo jeszcze, żeby ją ten Franciszek za rękę nie trzymał — ale to przecież dziewczynie krew do głowy bije, kiedy ją „kawaler“ za rękę ściska! Coś ją dławi i dusi... Nie, oczu rozewrzeć nie chce, nie może! Już niech ją