łem, choć dziecinnem pismem, kreślonem w „dwóch linjach“ — i, kiwając głową, czytała po raz setny te korespondencje, zaczynające się od słów: „Kochana Mamo“, a kończące się zawsze jednakowo: „tata nic nie pisał“...
Czasem znów przy świetle tej małej lampki zaczynała przerabiać sceniczną swą garderobę, chcąc się zastosować do wymagań mody. Pruła więc i zszywała napowrót, ocierając łzy, które mimowoli wzrok jej zasłaniały. Bolały ją oczy, popsute od gazu i podkreślań tuszem, zresztą bolało ją wszystko — całe ciało, każdy muskuł, każda kosteczka. Nie skarżyła się przecież nigdy, kryjąc się we framugi bram, gdy na ulicy iść dalej nie mogła, — czepiając się kamiennych murów, lub przebywając na czworakach schody, gdy nikt tego nie widział. Chwilami przecież traciła przytomność, wijąc się w szalonych boleściach, które szarpały jej wnętrzności, oblana łzami i potem, drżąc, aby wiadomość o jej chorobie nie doszła do uszu dyrekcji, a tem samem nie sprowadziła jej dymisji.
Byłby to dla niej cios śmiertelny; tułając się lata całe po prowincjonalnych scenach, tak mało dla dziecka swego oszczędzić mogła! Lata całe dobrowolnego głodzenia się i odmawiania sobie najniezbędniejszych potrzeb zamieniły ją w szkielet, trawiony śmiertelną
Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/26
Ta strona została skorygowana.