W twarzy tej czytała jaknajwyraźniej słowo jedno, straszne, zabójcze...
Dymisja!...
Prostowała się wtedy w rozpaczliwym wysiłku, poprawiała fałdy sukni, nasuwała koronkę na wychudłe ramiona...
Napróżno!...
Dymisja była dokoła niej — dymisja w litościwych spojrzeniach koleżanek, w szyderczych uśmiechach kolegów, w lodowatym chłodzie, z jakim publiczność przyjmowała jej każde pojawienie się na scenie!
O, gdyby mogła stanąć tak tuż przed kinkietami i zamiast słów roli wypowiedzieć to, co ją udręcza, — powiedzieć tym niemiłosiernym ludziom, o aksamit ramp opartym, że ona nie dla siebie, nie z własnej rozkoszy maluje twarz szminkami i zbolałe ciało w sznurówkę wciska! Że jeśli jest tak bladą, wychudłą, smutną... jeśli mówiąc: „więc, panie wice-hrabio, pan mnie naprawdę uwielbiasz?“ nie ma zalotności upudrowanej kurtyzany, to dlatego, że... od lat tylu idzie przez życie sama, opuszczona, znieważona w uczuciach żony, mając troskę o dziecko za całą życia osłodę...
Więc nie powinna mieć z końcem roku dymisji... o, nie, przez Boga żywego!... jeśli nie dla niej, to dla Mani... dla Mani!
∗ ∗
∗ |