Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/33

Ta strona została skorygowana.

rek, szeleściły spódnicami, klnąc zimno i złą budowę teatru.
Wstawiony żelazny piecyk nie rozgrzewał, lecz tylko wydzielał swąd nieznośny, od którego mdłości porywały.
Poprzyczepiane na stołach świeczki tworzyły dziwny widok — paliły się pomiędzy stosami szychu, wstążek i świecideł, odbijały się w potłuczonych lusterkach, mnożąc swą liczbę do nieskończoności.
Z poza firanki słychać było głosy mężczyzn, rzucanie butami, przekleństwa lub gardłowy śpiew tenora.
Wszyscy drżeli z zimna; ukarminowane wargi aktorek trzęsły się, wyrzucając kłęby pary; ręce siniały pod bielidłem, nogi kurczyły się, kryjąc się w fałdach krótkich spódniczek.
Co chwila słychać było:
— Jezus Marja!... To psie zimno!
Czasem skargi wybuchały gwałtowniejsze, — wówczas z poza firanki dawał się słyszeć schrypnięty głos męski:
— Cicho, hołoto Branickiego!
Wreszcie teatr napełniać się zaczął, orkiestra zagrała fałszywie polkę, ze sceny dolatywał skrzyp opuszczanej ławki lamp.
Z poza firanki mignęła ręka suflera:
— Pani Maryszewska, proszę o egzemplarz!