I wśród chwilowej ciszy monotonny, nosowy głos reżysera czytać zaczął olbrzymią rolę nieobecnego grandziarza.
∗ ∗
∗ |
Nazywano go dlatego „grandziarzem“, że wszystkich nabierał na tak zwaną... grandę. „Grandę“ znaczy zrobienie komuś kawału na wielką skalę.
Wyraz „lapiarz“ — wobec potężnych rozmiarów, do jakich dochodziły „kawały“ Nadniżyńskiego — był zanadto słabym.
— Chwilami zdawało się, że pod tą czaszką nic więcej istnieć nie może, jak tylko myśl wypłatania komuś figla, ma się rozumieć z korzyścią dla siebie.
Powoli „nabieranie na grandę“ przeszło u Nadniżyńskięgo w nałóg. Nabierał, bo to mu do życia było potrzebne — oszukiwał, okłamywał, wyprowadzał w pole, drwił ze wszystkiego i wszystkich, kąpiąc się w ironji, w sceptycyzmie bez granic.
Mały, chudy, zżółkły, ukazywał w demonicznym uśmiechu bezzębną jamę ust, które zionęły krwawą ironją na ludzi, na świat, ba, czasem na... Boga.
Nieporównany to był Vauclin w „Safandułach“, a jego stary sceptyk w „Niby małżeństwach“ Paillerona wgryzał się poprostu w pamięć słuchaczy.