Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/43

Ta strona została skorygowana.

w głębi sceny — stawał wtedy przed lustrem i, przekrzywiając głowę, mówił:
— Patrzcie, z tą brodą mam minę porządnego człowieka!...
Gdy błogosławił syna, idącego na wojnę, ręce mu drżały ze wzruszenia, a pocichu dorzucał kilka „zatabaczonych sierot“, lub „oczu brandeburskich“, od których aktorzy pokładali się ze śmiechu; nieraz unosił poważny płaszcz arcykomtura lub delję kanclerską, aby w rozczochranym galopie wstrząsać kulisami.
Co jednak było najdziwniejszem, to łatwość, z jaką demoniczny ten sceptyk zmieniał się w dobrodusznego starca. Często łzy z oczu widzów wyciskał, gdy drżącym głosem wygłaszał długie tyrady tuż koło budki suflera. A jednak nigdy prawie roli nie umiał, idąc jedynie za głosem, usłyszanym z budki.
Raz, grając olbrzymią rolę, błądził między kulisami, pytając się nawet dyżurnych strażaków:
— Powiedzcie mi do djabła jak ja się w tej sztuce nazywam?
Lecz za chwilę słychać już było rzewny i drżący głos jego, jak z zupełną pewnością siebie wygłaszał koło rampy olbrzymi monolog, mrugając jednem okiem ku kulisom, w których zbici w masę aktorzy z rodzajem niemego uwielbienia wpatrywali się w „grandziarza“...