Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

Po całonocnej hulance sprowadzono go do szpitala i zostawiono samego z trupem kobiety, którą poślubił w chwili dobrego humoru, a później nie dbał o nią wcale, śmiejąc się z jej łez i cichego przywiązania, jakie żywiła dla niego — grandziarz otworzył szeroko oczy.
Ta mała chórzystka, którą „wziął na grandę“ leżała teraz zżółkła, martwa, smutna, z wyrazem boleści na zmienionej twarzy.
Majestat śmierci bił od tego biednego trupa kobiety-matki, która, krew swą i życie dziecku oddawszy, sama zastygła w wiecznem milczeniu, ze łzą, szklącą się pod źle przymkniętą powieką.
Szary, wybladły świt wpływał przez okna szpitalnej salki.
Zżółkłe liście drzew szeleściły; w oddali jakaś warjatka śmiała się przeciągle.
— Grandziarz stał tuż koło łóżka zmarłej i nieporuszony zdawał się myśleć, rozważać... Całą noc spędził w handelku, „nabierając na grandę” właściciela sklepu, obrabiając „bębenków“, „naciągając“ przyjaciół. Z ciasnej atmosfery knajpowei został nagle przerzucony w tę ciszę szpitalną i znalazł się wobec trupa kobiety, która jego „grandę“ życiem opłaciła... Grandziarz na scenie chętnie umierał. Często właził w trumny, potrzebne do sztuki, — a razu jednego ciężką chwilę sprawił artyście,