Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/47

Ta strona została skorygowana.

grającemu rolę wojewody w „Mazepie“, gdy zamknięty w trumnie Zbigniewa jęczał i skrobał się w niej przez akt cały.
Śmierci jednak nigdy w całym trjumfalnym majestacie nie widział i trup tej biednej chórzystki był pierwszy, jaki stanął przed jego oczyma, zimny, groźny, surowy... Grandziarz uczuł zawrót głowy.
Pragnął dla dodania sobie humoru powtórzyć: „po nas potop!“ — lecz obecność zmarłej odbierała mu zwykłą fantazję.
Stał i patrzył, patrzył na to uosobienie poświęcenia, na tę niedolę kobiecą skamieniałą, cichą, szacunku się domagającą.
Nikogo w pokoju nie było — tylko on... i trup. Grać więc komedji sceptycyzmu i ironji nie potrzebował.
Liście tylko za oknem szumiały, świt tylko trupa coraz więcej oświetlał.
Przez chwilę zdawało mu się, że coś się w nim budzić zaczyna, jakieś nowe życie... to którego żaden „potop“ zniszczyć nie może.
Coś go w gardle dławiło i w oczach piekło.
Wreszcie... dwie łzy, prawdziwe łzy, spłynęły z jego czerwonych od bezsenności oczu.
Powoli, jakby ze wstydem, osunął się na kolana i, chwytając kraj prześcieradła, w które trup kobiety był owinięty, szepnął:
— Przebacz!