I pozostał tak, z głową ukrytą w fałdach całunu.
Drzwi lekko skrzypnęły.
Jak cień wsunęła się ciemno ubrana kobieta, jedna z tych, które Boga najlepiej kochać umieją — i, kołysząc zwolna dziecko, uśpione wśród białych płócien, zbliżyła się do klęczącego aktora.
— Syn pana! — wyrzekła.
Jego syn?
— Grandziarz podniósł głowę i przez łzy wpatrzył się w uśpione dziecko.
— Tak... tak... mój syn!... — odpowiedział.
I uczuł nagle jakiś prąd magnetyczny, łączący go z tem drobnem stworzonkiem, tak nędznem, tak słabem, a przecież tak potężnem młodem życiem i nadzieją przyszłości.
— Czy dziecko to zostanie w szpitalu, czy też pan zabierze je ze sobą*
Grandziarz stał chwilę niezdecydowany.
Dziecko?
Co z niem pocznie w swej ubogiej kawalerskiej izbie? W jaki sposób je wychowa? A koledzy? Ileż drwin znieść będzie musiał...
Lecz dziecko w tej samej chwili otworzyło wielkie ciemne oczy, i, mrużąc troszkę powieki, spojrzało w okno. Oczy te upiększyły tak bardzo tę maluchną twarzyczkę i tak targnęły sercem „grandziarza“, że machinalnie
Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/48
Ta strona została skorygowana.