Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/49

Ta strona została skorygowana.

wyciągnął ręce, poplamione jeszcze winem i kurzem knajpowym.
— Chodź... szkrabie! — wyrzekł, uśmiechając się, a w uśmiechu tym nie było ani śladu ironji, ani demonicznej siły.
Pierwsze promienie jesiennego słońca wpadły teraz do szpitalnej izby i oświeciły twarz zmarłej kobiety.
Grandziarz, trzymając dziecko, zwrócił się w stronę łóżka i zdawało mu się, że trup stracił bolesny wyraz, a łzy znikły z pod zastygłych powiek...
I powoli pochylił się wielbiciel Malthusa nad dzieckiem i złożył na jego delikatnnj główce gorący, ojcowski pocałunek.

∗                    ∗

— Dobry wieczór panom!
— A, — rafa!
— Grandziarz!
— Dobrze, żeś przyszedł; wystaw sobie, trzeba grandę urządzić. Dziś dyżuruje ten gruby strażak!...
Lecz Nadniżyński zatrzymał się koło wielkiej skrzyni, na której leżały porozrzucane kostjumy.
— Proszę was, bądźcie ciszej, bo mi dziecko obudzicie.
I powoli, spokojnie, choć jeszcze bardzo niewprawnie, układał poduszkę z dzieckiem,