podsuwając całe stosy trykotów i butów, aby się nie stoczyło.
Dziecko?
Wszyscy aktorzy porwali się z miejsc.
Ten rafa znów bierze ich na jakiś kawał. Dziecko przynosi do garderoby, coż znowu? zwarjował, czy co? — pewnie jakiś tłomok gałganów i lalkę ma we środku.
Pochylają się nad poduszką i zdziwieni cofają się.
Dziecko, prawdziwe dziecko! Ubrane w ciepły, włóczkowy kaftanik i czepeczek, owinięte jakąś starą portjerą ze złotemi frendzlami.
Wyjść nie mogą z podziwienia, wzruszają ramionami, wykrzywiają pomalowane twarze, machają trzymanemi w rękach laskami szminek.
— A pomiędzy nimi grandziarz, niezwruszony grandziarz, wyjmuje z kieszeni palta maszynkę spirytusową, mleko... i flaszkę do karmienia niemowląt...
Rozkłada to całe gospodarstwo na brzegu paki, otula dziecko jakimś haftowanym frakiem z czasów Ludwika XIV i siada obok, mówiąc jakimś innym niż zazwyczaj tonem:
— Panie fryzjer!... proszę o rudą perukę...
Powoli aktorzy powracają do swoich lusterek i szminek.
Grandziarz zbył ich krótko, mówiąc tylko:
Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/50
Ta strona została skorygowana.