— To mój synek; proszę was, bądźcie cicho, bo mi go zbudzicie...
I cisza jakaś dziwna panuje w garderobie.
To zbudzona nagle ojcowska miłość w tak sceptycznym jak grandziarz człowieku zaczyna imponować im.
Dziecko, śpiące pod stosomi galonów, powoli tyranizuje wszystkich. Milcząc, nakładają trykoty i peruki. Grają dziś „Fausta“, a grandziarz naturalnie „robi“ Mefista.
W czerwonych trykotach, w rogatej czapce, stoi obok paki i grzeje mleko na maszynce. Aktorzy przypatrują mu się z jakiemś poszanowaniem. Pod rudawą brodą i śpiczastemi wąsami rysuje się uśmiech grandziarza, ale źle pasujący do kostjumu i roli. Uśmiech ten ma w sobie coś łagodnego, rzewnego, coś, co ma na wargach swoich matka, schylona nad kołyską dziecka.
I gdy, odchylając galony i hafty fraka, podaje dziecku pożywienie, ukazuje się nagle w słabem świetle naftowych lampek taki inny, tak zmieniony... że zdaje się niepodobnem, aby on właśnie był owym sławnym „grandziarzem“, postrachem dyrektorów, rozpaczą lichwiarzy i „obrabiaczem bębenków“...
∗ ∗
∗ |