Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/52

Ta strona została skorygowana.

Już śnieg dawno pokrył ulice małego miasteczka, a grandziarz codziennie niesie swego syna do garderoby.
Układa go przy piecu, poi, przewija z całą zręcznością matki, z pieszczotliwością kobiecą.
Aktorzy i aktorki powoli przyzwyczaili się do widoku tej poduszki, owiniętej starą portjerą, wnoszonej zawsze przed przedstawieniem do męskiej garderoby. Dziecko, prawdziwie aktorskie dziecko, śpi spokojnie wśród stosu szychów i świecidełek, nie budząc się na odgłos hałaśliwej orkiestry lub dzwonka inspicjenta.
Ścisnąwszy maluchne piąstki w kułaki, gdy się obudzi, rozgląda się dokoła, spokojne ciche, pewne siebie, czując się dobrze w atmosferze szminek, mastyksu i zleżałych kostjumów.
Uśmiecha się nawet, gdy pochyla się nad niem twarz ojca, twarz wymalowana, oszpecona tysiącznemi kreskami.
A jednak jest teraz coś w twarzy grandziarza, co imponuje i zapominać o jego „kawałach“ każe.
Cały oddany roli ojca, matki i piastunki w jednej osobie, nie naciąga nikogo, śpieszy po próbie do domu, gdzie w hamaku leży jego syn, czekający na odegrzanie mleka i na swoją flaszkę.
Dyrektor odetchnął, nie obawiając się ról