Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

Przypomina sobie piosnki zasłyszane z lat dziecinnych.
Zdejmuje ze szyi szalik, okręca nim poduszkę.

— Jeden biały, drugi szary —
Obydwa się pokochały

Lecz i śpiew nic nie pomaga — dziecko płacze coraz żałośniej.
Grandziarz znieść tego płaczu nie może. On, który tak energicznie drwił ze wszystkich wzruszeń, czuje się do głębi wstrząśnięty żałosną skargą swego syna.
— Pewnie jesteś głodny, szkrabie? — pyta, przykładając twarz do gęstych fałd portjery i hiszpańskiej kurtki, w którą zawinął dziecko przed wyjściem z garderoby.
Jakby w odpowiedzi na to pytanie gwałtowny płacz rozległ się z poduszki.
Grandziarz przystaje, myśli chwilkę — wreszcie wsuwa swą rękę pomiędzy portjerę.
Dziecko chwyta jego długi, kościsty palec i chciwie ssać zaczyna.
Na twarz aktora występuje uśmiech zadowolenia; dawna grandziarska natura ukazuje się na chwilę. Spogląda ukośnie na milczące dziecko i zielonawe błyski świecą w jego oczach.
— A widzisz, szkrabie! — mówi tryumfująco — widzisz, wzięłem cię na... „grandę“!