Znać w tem było pewną egzagerację wielkiego pana, który życie swe całe patrzył z pogardą na motłoch, uwijający się u stóp jego.
Małe siwe oczy miały w sobie wyraz dziwnie ostry, przejmujący — błyskały jak ostrze sztyletu.
Nos krogulczy, usta wąskie, zaciśnięte, wyrażały opuszczeniem kącików bezmierne lekceważenie całego świata.
Czaszka, zaledwie pokryła siwemi włosami, miała uparty rysunek, ludziom silnej woli właściwy.
Ręce pokurczone reumatyzmem i pokryte guzami, były małe i silnie rasowe, tak jak i nogi wsunięte w ciepłe, futrem wybite pantofle.
Słowem był to człowiek, od którego biła zdaleka rasa, arystokratyczne pochodzenie, dobre urodzenie. Tego piętna nic już odebrać nie może. Przebije się zawsze i wszędzie.
Był to... wielki pan.
Wielki pan, może zrujnowany moralnie, fizycznie i malerjalnie, ale „pańskość“ istniała w dumnem podniesieniu głowy, w zmrużeniu oczu, w podaniu oszpeconej reumatyzmem ręki.
Powoli przesunął się po pokoju i usiadł opodal okna na wielkim, ciemną skórą obitym fotelu.
Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/59
Ta strona została skorygowana.