Promień słońca osłonił małe, kształtne nogi starca, obute w czarne, ciepłe pończochy, i wsunął się w puszysty włos miękkiego futerka, wyścielającego pantofle.
Starzec pochylił głowę na piersi i zamyślił się głęboko.
Cała twarz, pokryta siecią zmarszczek, występowała teraz w świetle i, wykazując piękność rysów, świadczyła zarazem o burzliwej przeszłości, jaką bezwątpienia ten starzec przejść musiał.
Bolesna bruzda przecinała mu czoło.
Nic dziwnego.
Był sam!
Sam jeden, ostatni z rodu, ostatni po śmierci syna, którego zabalsamowane zwłoki złożył przed pięciu laty do grobu.
Zabił niemal syna, którego dziś żałował, wypędzając z domu i skazując na poniewierkę pomiędzy ludźmi.
Zbrodnią, jaką mu miał do zarzucenia, było potajemne zaślubienie biednej lecz uczciwej panienki. Gdy chłopiec, nieprzyzwyczajony i nienauczony żadnej pracy, służył za ekonoma lat kilka, nie dowiadywał się nigdy, co robi jedyne jego dziecię.
— Skanaljował się! — odpowiadał, gdy go pytano o syna.
Lecz gdy młody człowiek umarł na suchoty płucne, zwalczony pracą i niedostatkiem
Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/60
Ta strona została skorygowana.